wtorek, 25 marca 2014

Wielka Czantoria – Mały Stożek - Wisła Dziechcinka 2008


Piękny, jesienny dzień. Wyjazd na Stokłosicę, tam chwila delektowania się widokami i znów na szczyt Wielkiej Czantorii. Ludzi było wyjątkowo dużo, wszyscy chcieli wykorzystać sprzyjającą aurę. A góry witały turystów rudościami, złotem, czerwienią, zielenią… Melanż kolorów, jasności słońca i lekkiej mgły dawał nierealne efekty, jak ze starych obrazów, jak z tajemniczej baśni. Postanowiliśmy iść do schroniska na Soszowie.
Co krok chciało się przystanąć na dłużej, napatrzeć na zapas, zrobić zdjęć ile tylko się da. Było naprawdę pięknie. Przed samym schroniskiem zobaczyliśmy rozpoczętą budowę wyciągu krzesełkowego. Usiedliśmy na chwilę, coś zjedliśmy i poszliśmy na Cieślar. Najpierw jednak było strome podejście przy Lepiarzówce. Za to u góry zachwytom nie było końca. Już było pięknie, a tam jeszcze piękniej! Na fali euforii idziemy dalej, na Cieślar niedaleko. Tu widać wszystko jeszcze szerzej, jeszcze wyraźniej, jeszcze cudowniej… Na Cieślar mogę chodzić codziennie i codziennie mogę podziwiać w całej krasie tę twarz Beskidu Śląskiego. Idziemy dalej, w stronę Stożka. Doszliśmy do małej wartowni, pamiątki po minionych czasach. Z Czantorii na Stożek prowadzi szlak graniczny pomiędzy Polską i Czechami. Tak naprawdę są to dwa szlaki – nasz i ich. Czasem biegną obok siebie, czasem się łączą, najzabawniej, gdy z różnych stron omijają tę samą kępę drzew, czy krzewów. Dzisiaj nikt nie pilnuje tu granicy, ale budka pozostała. Rozglądaliśmy się za oznakowaniem, być może poszlibyśmy na Wielki Stożek, ale nie mieliśmy pewności jak się tam idzie. Pora wracać, wybraliśmy najgorszą z możliwych dróg – weszliśmy na żółty szlak. Takiego błota nigdzie nie widzieliśmy, ciężki sprzęt zostawił głębokie koleiny i nawet jednej stopy nie było gdzie postawić. Dziewczyna idąca przed nami miała nogi umorusane do kolan, już nie zwracała na to uwagi. W takim stanie spotkaliśmy ją później w pociągu. Nie tylko ją, inni też to błoto zaliczyli i stąd łatwo było poznać kto i którędy wracał. Zaczynało szarzeć, gdy przyszliśmy na peron w Wiśle Dziechcince. Ten przystanek też był jakiś nierealny. W krzakach kilka ciemnych typów urządziło sobie imprezę. Musieliśmy tu odczekać swoje, na szczęście nikt nas nie zaczepiał, a pociąg przyjechał punktualnie. Niektórych pasażerów mijaliśmy wcześniej po drodze. Parkingowy chyba się już o nas martwił, bo dwa samochody czekały jako ostatnie i nikt do nich nie wracał. Późno, bo późno, zjawiliśmy się wreszcie, mógł więc iść do domu. My też mieliśmy dosyć wrażeń, byliśmy zmęczeni i głodni. Jeszcze niecałe dwie godziny i możemy się wykąpać, posilić i spać. Dzień był wyjątkowo udany.









































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz