piątek, 6 czerwca 2014

Jaworze - Błatnia 2011

Szliśmy czerwonym szlakiem z Jaworza, samochód zaparkowaliśmy obok kościoła. Zaraz na początku przyplątał się do nas jakiś czarny kot. Nie wiadomo skąd się wziął, ani co on był za jeden. Szedł z nami bardzo długo. Ile razy przystanęliśmy – on też usiadł gdzieś z boku i czekał.
Początkowo się przestraszyłam. Pomyślałam, że może być chory, skoro tak lgnie do ludzi. W końcu udawaliśmy obojętność, szliśmy tak razem i już. Pokonaliśmy najbardziej stromy odcinek i wtedy uświadomiłam sobie, że obawa przed tym kotem sprawiła, iż wspinałam się w miarę równo i mimo trudnych chwil dotarłam na grzbiet pasma. Poczułam wdzięczność, że nam towarzyszył. Może wiedział, że przyda mi się wsparcie? Wiem, to głupie, ale tak wtedy pomyślałam. Mijający nas ludzie dopytywali o niego, sądzili że jest nasz. Podobał im się taki wędrujący po górach kocur. Podczas spotkania z kolejną grupą wędrowców stała się rzecz dziwna – kot przeczekał naszą rozmowę, a następnie ruszył z nimi, jakby nigdy nic, nawet się nie obejrzał. Nie wiem, co się z nim dalej działo, może wrócił do domu. Przy schronisku na Błatniej dołączyła do nas kobieta, którą rozpoznałam po butach. Zaparkowała niedaleko nas i widziałam tylko jak zakłada czerwone buty trekkingowe. Gdy je ponownie spostrzegłam, wiedziałam, iż to ta sama osoba. Okazało się, że weszła na górę harcerskim szlakiem, którego nie mieliśmy na mapie, pobiegła na Klimczok i teraz chciała z kimś wracać do samochodu. Mieliśmy jeszcze kawał drogi do przejścia, ale tak pędziła, że ją przeprosiliśmy i zwolniliśmy tempo. Już jej nie było, gdy dotarliśmy pod kościół.


































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz